2010/08/02

Wzwodzący Białystok

Rzecz będzie dzisiaj o ulicy. Szeroko rozumianej ulicy, czyli jej kulturze, ubiorze i zwyczajach.
Przechadzając się po wspaniałym mieście Białymstoku (z nutką sarkazmu w tle) można napotkać 4 typy okazów:
1. Ludzie w zasadzie normalni
2. Łachmaniarze
3. Kurwy
4. Poulisz bojfrents.

Jako, że o ludziach w zasadzie normalnych nic ciekawego napisać nie można zajmę się na początek łachmaniarzami.
Są to osobnicy nie przykładający wagi do swojego wyglądu, lub poszukujący bezskutecznie inspiracji w centrach handlowych - między innymi w nowo otwartym "tanie ubrania", "biedronka" czy popularny "śmietnik" w sieci sklepów z charakterystycznym ptaszkiem. Grupa ta jest dosyć liczna i w sposób charakterystyczny nadaje naszemu miastu wiejskich rumieńców. Łachmaniarze są w zasadzie ludźmi dosyć miłymi. Ot po prostu są przetrwalnikiem ruralności na miejskim gruncie.
Kurwy to barwna grupa młodych panienek z rodowodem wywodzącym się od łachmaniarzy. Osobnikom tego gatunku radość przynosi pokazywanie w nadmiernej ilości swojego ciała. Ubrania takich panien przypominają zminimalizowane wersje wieczorowych sukien. Mają one na celu wystawienie na widok publiczny tyłka, uda (nie zawsze chudego) oraz wszelakiej maści i typu cyca. Ponadto nieodzownym elementem jest frencz na nogach oraz tipsy w kolorze łowickiego stroju ludowego (stąd przypuszczenie odnośnie pochodzenia). Grupa ta jest zaczepna, krzykliwa i wielce obrażona. Mina kota srającego na pustyni nie schodzi z twarzy przedstawicielek tego gatunku. Także da się zauważyć tendencję do noszenia zbyt małego obuwia - to prawdopodobnie ma na celu asekurację w myśl powiedzenia "Dobrze jest czuć grunt pod nogami". W tym przypadku przynajmniej palce dotykają ziemi. Kolejną charakterystyczną cechą kurew jest podlaski blond. Kolor włosów ni to siwy, ni to pszeniczny. Muszę przyznać - znak rozpoznawczy ziemi podlaskiej.
Poulisz bojfrents to znakomita większość białostockich byczków. To kolesie z pazurem, czasem brudnym zresztą. Są to ostoje męskości, w siatkowych podkoszulkach, w tym jakże zniewieściałym świecie nowoczesnych i zadbanych mężczyzn. Szczególnie w porze letniej, poulisz bojfrents okupują uliczne pijalnie piwa, są stałymi bywalcami najlepszych budek z kebabem.
Nie zawsze są to kolesie z brudnymi nogami. Co to to nie. Czasem zakładają skarpety, a wtedy o ich pochodzeniu może świadczyć tylko zapach wydobywający się spod pachy - nierzadko zresztą zagłuszony litrem tanich perfum. Do tego koniecznie postawa noszącego telewizory lub jak inni mawiają pacjenta z wrzodami pod pachą oraz w kroczu.
Ot taki barwny światek, który kwitnie gdzieś obok nas. 
Zauważacie czasem?

2010/06/15

Wyższa półka

Ostatnio wracając z wycieczki do lasu, zajechaliśmy na "domowy" obiad w małym miasteczku nieopodal. Podawane tam specjały, chwalone przez wielu znajomych, okazały się istotnie smaczne. Umiejscowienie na skraju Puszczy Knyszyńskiej dodatkowo nadaje atrakcyjności temu miejscu. Sama "restauracja" sprawia dobre wrażenie. Obszerny dom, w którym zimą można zjeść obiad przy prawdziwie domowym stole, na lato otwarty ogródek z ławami. 
Usiedliśmy w ogródku. Obok nas jacyś pięćdziesięciolatkowie. On z wyglądu podobny zupełnie do nikogo. Ona wystrojona. Obwieszona jak choinka tandetą, ale z wielkim mniemaniem o własnym smaku. Paniusia rozmawiała dosyć głośno, dając wyraz krytyki wszystkiemu co miała w zasięgu swojego wzroku. Najpierw skrytykowała kuchnię, która jej zdaniem nie umie gotować. Na potwierdzenie swoich słów przytoczyła opowieść jak to w jednym z białostockich sklepów zakupiła kartacze pochodzące właśnie z tego miejsca. W domu odkryła, że są one ohydne i już nigdy więcej ich nie zje. Jedząc zamówiony przez siebie obiad stwiedziła, że to nie są jej smaki, że to nie jest kuchnia domowa, co więcej - "to nie są smaki mojego domu". Jej partner trafnie zauważył, że "to nie jest twój dom, tylko restauracja" i dyskusja zamarła. 
Za chwilę jednak paniusia przypomniała sobie, iż jej współtowarzysz ma jakieś spotkanie i zaczęła drążyć okoliczności, czyli kto z kim i po co. Dyskusja była na tyle ciekawa, iż przytoczę w postaci cytatu:
"A jaki on ma status?"
"Pracownika"
"I co, on się nie ma z kim spotykać? Z tobą musi? Co ty nie masz z kim się spotykać? Ty musisz wybierać sobie ludzi z wyższej półki. Ja to mam znajomych tylko kierowników i dyrektorów, bo z nimi można zyskać coś, a z tym gównem to tylko stracić. Ty się musisz nauczyć z kim się warto spotykać"
Potem nastąpiło przełknięcie kęsa i dalej:
"Wiesz, ten zegarek to nie ma grama stali, to nie jest zegarek, w którym ma prawo być stal, to jest dobry zegarek, to zegarek z wyższej półki. Ja nie noszę stalowych zegarków... A co to za spotkanie jest w ogóle? Skoro to nie jest zawodowe ani żadne firmowe, to co to jest za spotkanie, w jakim celu to ma być?"
Ta gadanina mogłaby zdenerwować nawet nieboszczyka, ale pan zastosował nie lada zabieg aby zamknąć owej "damie" usta i ze stoickim spokojem odpowiedział "Sex party".

2010/06/14

Epikryza

Przypadek kliniczny w mojej pracy wciąż się rozwija. Zdaje się wszyscy żyją w błogiej nieświadomości istnienia świata zewnętrznego. Na froncie profesorsko - asystenckim nie ma tarć, nic nie wrze. Wszystko zgodnie z planem cichej ofensywy z siurprizą na samym końcu. Czy siatka konspiracyjna działa, tego nie wiem. Miejmy nadzieję, że do przedwczesnego zdemaskowania planów nie dojdzie.
Na froncie asystencko - asystenckim, a w zasadzie przyjacielsko - zawodowym istotne zmiany. Dowództwo zaobserwowało zmowę milczenia w kierunku mojej osoby. Chodzi o sprawę niejakiego Putry oraz Kaczyńskiego, tragicznie zmarłych w katastrofie.
Od tamtego czasu obiekt przyjacielski nie wykazuje chęci porozumienia. Co więcej, przeszedłszy na stronę wroga rzuca kłody pod nogi. Siatka konspiracyjna zagrożona.

Tak naprawdę nie wiadomo o co poszło, ale koleżanka zamilkła. Co więcej, niedawno podsłuchawszy jakąś rozmowę na korytarzu, która oczywiście nie dotyczyła jej świętej osoby, wpadła i wyrzygała swoje emocje wprost na mnie i na koleżankę. Zupełnie niepotrzebnie, bo przecież ja się nie przejmę takimi pierdołami.

2010/05/04

Sportowo

Chroniczny brak czasu oraz lenistwo spowodowało, że dawno mnie tu nie było, a przecież życie nie stanęło. Życie płynęło dalej i nie powiem, aby w jakiś sposób było ubogie w wydarzenia.
OStatnie tygodnie to trening oraz kontuzja, która na tydzień przed zawodami (17.04) postawiła mój start pod znakiem zapytania. W między czasie katastrofa prezydenckiego samolotu spowodowała przełożenie zawodów o kolejne dwa tygodnie. To był wystarczający czas na rehabilitację i zakończenie przygotowań do startu.
W pełni sił stanąłem więc 1 maja (jako przodownik pracy rzecz jasna) na starcie II Biegu dookoła ZOO. Biegło się całkiem nieźle, szczególnie, że kibicowała mi żona oraz kolega, co dodatkowo napędzało sił. Tuż przed metą dostałem wielkiego napędu i tułów nie nadążał za nogami. Jak na debiut startowy uzyskałem całkiem dobry czas 52.44 (10 km).
Na mecie ogromne emocje, jakoś to z człowieka wychodzi nie wiadomo dlaczego. Teraz już rozumiem dlaczego sportowcy na mecie płaczą - to nie jest zmęczenie.

2010/04/07

Deszczyk

Wszyscy, łącznie z moją żoną, pytają mnie po co właściwie zacząłem biegać. Rękę dam sobie uciąć, że w między czasie odbywały się zakłady o to, ile wytrzymam. Jak dotąd całkiem mi się podoba. Bieganie jest przyjemnością niewytłumaczalną. Wychodzisz z domu, rozciągasz się, patrzą na ciebie jak na idiotę. Potem biegniesz, po paru kilometrach czujesz, że mięśnie już trochę bolą. Nie oszukujmy się jest to całkiem spory wysiłek. Mimo tego biegniesz dalej, co więcej, dostajesz takiego napędu, że zaczynasz się uśmiechać. W zasadzie biegam dla tego "haju", bo dokładnie wiem kiedy nadejdzie i jest to uczucie wszechogarniające. Taki biegowy orgazm. 
Czas, który przeznaczam na bieganie, nie jest czasem zmarnowanym. Okazuje się, że w czasie biegu można: myśleć, układać scenariusze, odgrywać scenki - jednym słowem jest to czas bardzo produktywny.
Ale dziś nie o tym. Mam pewną fobię - nie lubię być w mokrych rzeczach. Może inaczej, czuję się bardzo, ale to bardzo niedobrze jeśli zostanę zmuszony np. przez aurę, do przejścia choćby kawałka drogi w mokrych spodniach. Gorszą rzeczą, jest wpakowanie się do taksówki w zmoczonym ubraniu. Stres nie do przeżycia. Mimo to, że wczoraj padał deszcz, postanowiłem biegać. Zrobiłem 8 km i muszę przyznać, że deszcz miałem w dupie (literanie i metaforycznie). Jakoś mi to nie przeszkadzało. Wynika z tego, że bieganie nie tylko daje czas na przemyślenia, ale leczy też z lęków.
Za 10 dni zawody.

2010/03/24

Lodzik

Wieczór już był całkiem zaawansowany, kiedy wbiegałem główną alejką do parku Zwierzynieckiego. Pustka jak po wybuchu bomby atomowej. Mimo tego spostrzegłem w oddali jakiś człekopodobny kształt. Pierwsza myśl - zaraz dadzą w ryja, ale biegnę dalej. Zbliżając się widziałem już, że to chłopięca postać stojąca przy ławce - zadziwiająco - przodem do ławki. Wszystko okazało się jasne gdy podbiegłem bliżej. Chłopiec owszem stał przodem do ławki ale nie bez powodu. Na ławeczce siedziało dziewczę, które przeobraziwszy się w parkowego potwora z aparatem liżąco-ssącym robiło chłopcu dobrze. Wprost pod latarnią. Moja pierwsza myśl - sodomia. Dopiero potem i to ze znacznym trudem wytłumaczyłem sobie, że się starzeję, bo przecież nie ma nic złego w robieniu lodzika w parku. Po to jest park, aby się relaksować i oddawać przyjemnym chwilom.

2010/03/04

Grzecznie pytam

Mam ostatnio wrażenie, mam nadzieję mylne, że ludzie schamieli. Niestety. Standardowo na mojej twarzy gości uśmiech, nawet gdy jest ciężki dzień. Witam każdego wchodzącego pacjenta, żegnam gdy opuszcza aptekę. Niestety większość ma minę kota srającego na pustyni, a gdy słyszą "dzień dobry" robią minę jakoby połykali kupę słonia. O co chodzi?
Ja rozumiem, że człowiek wkracza do apteki z problemem, z bólem ciała i duszy. Wtórując Krzysztofowi Kononowiczowi - po to jestem ja, po to ja jestem!
Chętnie wysłucham, pocieszę, poradzę, przeciwdziała, złagodzę ... taką mam bowiem pracę. Chciałbym w zamian jedynie odrobinę kultury. Czy to tak dużo?

2010/03/01

Bańka mydlana

Wyobraźcie sobie - świat pod kopułą, w środku przemieszczające się ludziki, biegające w każdą stronę. Od lat krąży legenda, że kto wyjdzie spod kopuły tego dotknie straszliwa kara. Umrze on w męczarniach, a jego ciało zostanie zbezczeszczone na wietrze zapomnienia. Pradawne przekazy mówią bowiem, że poza kopułą jest przerażająca próżnia, która niszczy wszystko i wszystkich. Ot zwyczajnie - nie ma tam nic.
Jestem jednym z tych człowieczków przemieszczających się w tłumie. Niestety czas temu jakiś odkryłem, że kopuła jest tylko bańką mydlaną, pod którą istnieje nieinstniejący (ten zlepek jest tu nieprzypadkowy) świat. Coś na podobieństwo Imaginarium doktora Parnasussa. Z tą jednak różnicą, że doktorzy (a jest ich wielu) mają swoje własne imaginaria, które w nieodgadniony dla myśli ludzkiej sposób łączą się ze sobą, tworząc iście paradoksalne światy. Co więcej, część doktorów mianowała się profesorami i ich zadaniem jest pompowanie bańki do niewyobrażalnych wręcz rozmiarów - na chwałę czegoś - bo w sumie chyba nikt jeszcze nie odważył się zapytać czego.
Tak więc odkryłem tajne przejście. Taką norkę, przez którą można przejść na drugą stronę bańki i zobaczyć, że tam też jest czym oddychać. Od razu widzę analogię do podziemnego świata wykreowanego w Seksmisji - kiście się tam i nie wzbudzajcie konfliktów. 
 Tak więc ludziki chodzą po jasno wyznaczonych trasach, czasem się ze sobą zderzają - zupełnie zresztą nieprzypadkowo, gdyż wszystko to jest odgórnie zaplanowane i przemyślane. Ale co jest kluczowe dla świata bańki mydlanej to - to, że ludziki owe zgłębiają tajemną wiedzę dotyczącą tabelek i istniejących w nich cyferek.
Jako renegat, banita oraz znany buntownik roboczo nazywam te twory gównotabelkami, a sport którym zajmują się na co dzień ludziki gównotabelarstwem, potocznie zaś nazywany przez populację podbańkową NAUKĄ.
Z ekonomicznego punktu widzenia, jest to sport bardzo kosztowny i ekonomiczny zarazem. Otóż koszt prowadzenia gry w gównotabelarstwo jest bardzo duży, ale gracze nie ponoszą żadnych opłat - za wszystko płaci lud, którego nie ma - czyli ten, który odkryłem po drugiej stronie bańki.
Czemu ma służyć owa gra? Cóż, w cywilizacjach rozwiniętych, czyli takich gdzie nie nadmuchuje się baniek, a światy naukowe i nienaukowe ze sobą żyją w symbiozie, służy to rozwojowi i przyszłości. Dzięki temu możemy jeździć samochodem, latać samolotem, przeciwdziałać chorobom etc. 
W naszym świecie, gdzie okropny lud zewnętrzny nie istnieje (jedynie udaje, że istnieje, bo zapewne jest lustrzanym odbiciem bańki w próżni - a skoro bańka jest sferą to odbicie jest zniekształcone) ludzie, a w zasadzie nadludzie, tworzą gównotabelki, z których tworzą tak zwane publikacje. I na tym koniec. Nędzny artykulik, za który są wynagradzani wirtualnymi punktami. Do dziś dnia nie doszedłem do tego, jak owe wirtualne punkciki nazywane Imact Factor przełożą się na rozwój naszego kraju, ale to chyba nie jest ważne. Takie mam wrażenie. 
Podjąłem decyzję o ucieczce do złego świata, ale napotkałem życzliwych ludzi na swojej drodze, którzy bezustannie doradzają mi zmianę decyzji i upewniają w tym, że poza Pałacem Branickich nic dobrego mnie nie czeka, bo pradawni bogowie szykują mi zemstę na wietrze zapomnienia.
Ot sobie mózgi wyprali. Jednakże biorąc ich zadanie pod uwagę postanowiłem na koniec wyprawić bal - ale nie będzie pizzy.

2010/02/06

Wesele

Przygotowania jak wiecie rozpoczęły się już wcześniej. Dużo wcześniej. Tak więc były składki, zakupy i lista z pizzą. No może nie tylko z pizzą, bo trzeba dodatkowo było określić napój i sos. Pełna kulturka, jak mawiał pewien pan Zdziszek z okolic Młynowej.
W wielkim dniu, dniu inauguracyjnym w pracy wrzało jak w ulu. Każdy latał podniecony, bo to już, za chwilę, tuż tuż. Mimo braku pizzy można było poczuć jej zapach, a zapewne niektóre osoby czuły już jej smak od tygodnia. 
Tego dnia przyszedłem nieco później. Zostałem przymuszony do podpisania listu gratulacyjnego - przy czym poinformowano mnie aby nie stawiał nie daj Bóg dużych liter, ani nie pisał pod kątem, bo szef lubi jak jest równo. W tym momencie zacząłem zastanawiać się czy kolistość pizzy zostanie zmierzona, a wszelkie odbiegające od wzorca egzemplarze zostaną zwrócone.
W sali, w której zazwyczaj odbywają się inne zajęcia niż bankiety zapanował ruch. Na stołach pojawiły się obok serwetek, równie eleganckie plastikowe talerzyki oraz sztućce. Wniesiono ciasto przypominające tort, który przeleżał u kogoś w lodówce od ostatnich urodzin. Brakowało tylko stawiającego - zapewne zaplanował spektakularne wejście. No cóż, za dużo się naoglądał Sweet Sixteen. 
Wejście się odbyło bez fajerwerków. Było przemówienie. Było bałwochwalstwo. Było chujowo, że tak literacko sobie powiem.
Potem wniesiono dary i znów historia się powtórzyła. Jednym słowem blah blah blah. W chwilę później wniesiono sosy - jak mniemam w tym czasie pizza była poddawana pomiarom i procesowi standaryzacji, a wszelkie zagniecenia na pudełkach były starannie wygładzane. 
Zamiast pizzy pojawił się herald z listą, z której wyczytywał kto i co zamówił. Trzeba było podnieść ręce i łapać przesyłkę. Bankiet dziękczynny kurwa jego mać.
W toku pałaszowania dowiedzieliśmy się, że w tejże sali, sto pięćdziesiąt lat temu (no może trochę przesadzam) odbyło się wesele ówczesnej pracownicy. Było głośno, było morze wódki, było w porzo. W czasie rzeczonego wesela, niegdysiejszy szef wstał, namalował na tablicy 6 kół (jak mniemam niedbale) i zarządził konkurs. Kto celniej trafi talerzem lub czym popadnie.
Myślałem, że to zachęta do dobrej zabawy. Nic bardziej mylnego. Dalej było drętwo i do tego leniwie, bo wszyscy się obżarli jak świniaki. Potem jeszcze przez następnych 8 godzin bolał mnie brzuch, takie to wszystko pyszne było.
Teraz czuję się już świetnie, piszę w różnych kierunkach i generalnie robię co mi się podoba.
Pozdrawiam,

2010/02/04

More to come

Pewnie przebieracie nóżkami i z niecieprliwością czekacie na sprawozdanie z osławionej imprezy. Będzie niedługo, a w nim dowiecie się o odczytywaniu listy, o tym dlaczego na Bornholmie nie odśnieżają, oraz poznacie tajemnicę pewnego wesela.

2010/02/03

Jasny wieczór roku 1970 nie był czymś niezwykłym. Przynajmniej nie tam. Pachniało pieniędzmi, wszystko pływało w blasku neonów. Przechadzaliśmy się ulicą pełną dziwek, oszustów i naiwniaków, którzy postanowili znaleźć autostradę do sukcesu. Podobno można się na niej przejechać bez ograniczeń i to w obie strony. Tak mówił Joe. W sumie pewnie wiedział co mówi. Jego mały wózek, z którego sprzedawał hod dogi już dawno stał się restauracją, gdzie od lat spotykali się najwięksi - bo Joe potrafił zaskoczyć. Robił to z taką pasją, że nie sposób było nie zauważyć. W każdym razie w życiu widział niejedno. Można powiedzieć - był stąd.
Lekki pustynny wiaterek rozwiewał nam włosy, czas leciał nieubłaganie. Lada moment się spóźnimy. Mieliśmy być przed czasem, ale ona jak zawsze musiała przymierzać trzy sukienki. W końcu wybrała tą niebieską w duże grochy. Istotnie pięknie w niej wyglądała. Zawsze kiedy miała ją na sobie przypominała nimfę, która obleczona morską wodą, z połyskującymi promieniami słońca przechadza się po plaży. A może to była Candice ... nie ważne. Było jej pięknie i już.
Weszliśmy głównym wejściem. Przepych i tandeta. Tak mógłbym skomentować Hotel International. Zresztą jak wszystko tu w Las Vegas. Plastikowe marzenia, jak mawialiśmy z kumplami przy szkockiej. Choć ten plastik świetnie się sprzedawał i idę o zakład, że przez najbliższe pięćdziesiąt lat nic się nie zmieni.
Miałem niewyobrażalne wrażenie tłumu, który chaotycznie poruszał się korytarzem. Wśród stołów do gry trudno było rozpoznać jakąkolwiek twarz. Zrzuciłem marynarkę, wziąłem ją ponownie za rękę. Ach, aksamitna skóra i to bijące od niej ciepło.
Podszedł do nas Jeff i zaproponował krótszą drogę. Och jak to ułatwi nam przebrnięcie przez ten tłum. Tak, to dobre rozwiązanie, szczególnie, że nasz stolik jest zaraz tuż obok sceny.
Już z oddali widziałem czekającego w wiaderku szampana. Co to będzie za wieczór!
Usiedliśmy, cali w napięciu. Zatopiłem swój wzrok w jej pięknych ogromnych oczach. Widziałem w nich całe nasze życie. Spacery nad brzegiem oceanu,  nasz pierwszy pocałunek w Central Parku, na oczach rozbawionych dzieciaków. Dzisiaj chcę jej wreszcie wyznać to co czuję. Za długo już się zastanawiałem. Nie ma na co czekać. Tyle jest do stracenia. 
Poczułem nagłe szturchnięcie. Ach więc to już!

2010/01/23

na starych śmieciach

Człowiek jest jak wino, względnie jak ser francuski - dojrzewa, a im bardziej tym jest lepszy. Odnoszę to dzisiaj do swojej jakże skromnej :) osoby.
Wróciłem do zawodu. ardzo długo zastanawiałem się czy warto. Czy wciąż zdołam udźwignąć brzemie "polskiego aptekarza". Zdołałem. Co więcej, po tych kilku latach nieobecności na arenie muszę przyznać, że jest to coś co nie tylko umiem, ale i lubię robić. Z jednym może wyjątkiem - nie jestem aptekarzem - jestem farmaceutą. A w moim przekonaniu ta prosta zamiana słów zmienia wiele. Bo farmaceuta ma wszechstronne spojrzenie, aptekarz niestety nie, bo ogranicza się tylko do apteki.
Taki mały niuans zawodowy, którego prawidłowości odkrywam co dnia w kontaktach z pacjentem.
Nie będę mówił, że jest tak jak chciałbym aby było. Jest całkiem niedoskonale, ale sam fakt, że już z góry o tym wiem jest zbawczy. Dlaczego? Otóż dlatego, że nic złego nie jest w stanie mnie zaskoczyć, a to bardzo pomaga w pracy.
Wczoraj wpadłem na pomysł aby wzorem angielskich farmaceutów stworzyć sobie w pracy coś w rodzaju uniformu. Tak więc od dzisiaj pracuję w spodniach na kancik, koszuli i krawacie. Co to daje? Ludziom poczucie profesjonalizmu, a mnie poczucie tego, że jestem w pracy. Zdejmuję swój strój, wskakuję w dresik i wychodzę z apteki. Jestem poza pracą - nawet outfitowo. Nic mnie z nią nie łączy i jestem wolny.

Pozdrawiam,

2010/01/22

przez kurhany spopielałe

Nie ma to jak zacząć dobry dzień. Dobry znaczy lepszy od poprzednich. Po paru atakach beznadziejności, bezsensowności otaczającego świata - a w zasadzie otaczającego miasta, wracam do żywych.
Kawa - koniecznie parzona 25 sekund, Elvis i słońce. Bo kawy bez słońca nie ma i być nie może.
Kawa nieodzownie kojarzy mi się ze słońcem.
Kiedyś stworzyłem sobie coś na kształt teorii - pijam kawę tylko w okresie letnim. Nieczęsto zdarza mi się spożywać ten cudowny napar zimą lub jesienią - musi świecić słońce inaczej czar pryska.
Dzięki temu w pochmurny dzień, dochodzący do mnie zapach kawy rozpala iskierkę słońca gdzieś w duszy i raduje mimo wszechobecnej beznadziei.

Pozdrawiam słonecznie,

2010/01/19

rozmowy dokończone

W.: a co u Pana Dochtora?
Ja: wszystko dobrze
W.: mów co u Ciebie !! ?
Ja: pysznie
W.: tzn ?
Ja: wszystko wspaniale
W.: ale cos konkretniej, wiem ze jestes mistrzem ogolnikowego kamuflażu
Ja: żyję, pracuje - pracuje w zasadzie dla fanu,bo nic nie musze. jestem wolny
W.: aha. jak to wolny ?
Ja: robię to co mi sie podoba
W.: nie ma zawodowych zaleznosci ?
Ja: no wolny, nikt mnie nie zmusi do niczego, bo sie moge wypiac
W.: no tak
Ja: zawodowe zaleznosci to siatka, w ktora wpadaja ci co musza, ci ktorzy zdaja sobie sprawe z tego co tak naprawde jest w zyciu wazne staja na pozycji zwyciezcy
W.: a wiesz co ... ? czego Ci zyczyc w zblizajacym sie Nowym Roku ?
Ja: niczego, na wszystko pracujemy sobie sami
W.: hmmm :/
Ja: wiec wiekszosc tych zyczeń to tylko pobożne konwenanse
W.: no dobra to niezycze Ci niczego w Nowym 2010 roku :)
Ja: dziękuję, bądzmy realistami
W.: ale to ciekawe co powiedziales

2010/01/15

Cyrk na kółkach

Cyrk na kółkach dosłownie i w przenośni. Okazuje się, że w mojej pracy - tudzież w jej obrębie, nie można się nudzić. Jest śmiesznie, jest komicznie, jest tragicznie. Nie ma to jak wykształcony człowiek, któremu czasem odpala jego pierwotna, jaskiniowa natura. Czytaj - buractwo.
Podążałem równym krokiem na parking.  Dzień jak co dzień - zaśnieżone, ledwo przejezdne uliczki, spieszący się ludzie. Studenci leniwie przechadzający się od budynku do budynku. Ledwie żywi, zmęczeni dniem wczorajszym, sterroryzowani dniem dzisiejszym. Jednym słowem, żadne znaki na niebie i ziemi nie wskazywały na to, że za chwilę umrę ze śmiechu.
Na rogu stał samochód z powiewającą na mroźnym wietrze karteczką zatkniętą za wycieraczkę. Nic niebywałego, ale karteczka mnie zaintrygowała. Podszedłem bliżej i przeczytałem:
"Do pieprzonego kutasa!
Drogie dziecko, jeszcze raz zaparkujesz tutaj swój samochód, to pół godziny które spędziłam tutaj aby wyjechać ze swojego miejsca parkingowego, spędzisz u blacharza."

Czyż nie cudowne? Szkoda tylko, że nie było podpisu.
Swoją drogą kiedyś znalazłem coś podobnego za wycieraczką swojego samochodu. Z tego co pamiętam była to treść następująca:
"Słuchaj kutasie, parkuję tutaj swój samochód od 25 lat i nie będę parkował nigdzie indziej. Dr hab. XXX".

Tak więc mówię otwarcie - tytuły i dyplomy nie wystarczą, aby uchodzić za kulturalnego człowieka.

2010/01/14

Event

Podejrzewam, że część osób mnie i tak nie zrozumie, ale spróbuję opowiedzieć tę historię.
Całkiem niedawno, przekraczając próg mojego przewspaniałego miejsca pracy (o tak - przewspaniałego!), zostałem poinformowany o wydarzeniu wielkiej rangi. Otóż nasz Szef odbiera jakąś niewiarygodnie ważną nagrodę z rąk premiera. Swoją drogą szkoda, że nie prezydenta, bo wzrostem by się spasowali, że tak powiem akurat. Z innej strony, zadziwiające jest to jak wielkie ego mają niscy wzrostem. :)
W każdym razie zostałem oficjalnie poinformowany. Wspaniale, nagrody, bankiety, laury - to wszystko profesorowie lubią najbardziej. Coś przecież trzeba robić w życiu, aby wywiązać się z obowiązków wynikających z czasu pracy.
"Jest nagroda jest zabawa" usłyszałem od koleżanki - szef pierwszy raz od 20-tu lat zaprasza wszystkich pracowników do "knajpy". Oh ho ho! To rzeczywiście było zdziwienie, ale i lekki dyskomfort - do restauracji bowiem lubię chodzić z ludzmi, których lubię i szanuję. Wizyta w restauracji jest wszak nie tylko związana z jedzeniem, ale także z dobrze spędzonym czasem, miłą pogawędką - jest przyjemnością samą w sobie. Jednakże, skoro trzeba to pójdę. I tu rozpoczyna się historia!

Za godzinę miałem dowiedzieć się, że owa restauracja to niewielka pizzeria, w której bywam co najmniej raz w tygodniu. Czar prysł. To znaczy nie prysł, bo nie robiłem sobie żadnych nadziei, ale więcej miało się wydarzyć wkrótce.
Następnego dnia pojawiła się lista, na którą należało wpisać nazwę zamawianej pizzy oraz wybrany napój (a event ma się odbyć za 2 tygodnie). Widać trzeba wszystko skalkulować, oszacować, by móc w razie czego odwołać, gdyby nie daj boże okazało się za drogo.
Najśmieszniejsze, że ja naprawdę byłem naiwny. W każdym razie przymusowo wpisując się na listę zacząłem rozmawiać z panią sekretarką o napojach i okazało się, że napoje będą do pizzy gratis - tak zostało wynegocjowane. Potem wyszło na jaw, że impreza nie odbędzie się w lokalu ale w miejscu pracy, a do każdej dużej pizzy litr coli gratis. Zostałem zabity na sam koniec - wszystko musi odbyć się o 13, tak więc nie należy nic planować na ten dzień, bowiem do godziny 14 są happy hours i 15% zniżki.
Z mojego punku widzenia, takie imprezy nie mają racji bytu. Zamiast pizzy wartej parę złotych, na którą i tak mnie stać, wolałbym aby okazano mi należny szacunek na co dzień.
W każdym razie jestem w mniejszości, w zasadzie jest sam. Reszta pracowników tak się podjarała, że o niczym innym nie rozmawia. Przerzucają się nazwami, dodaktami, smakami. Jak niewiele trzeba aby zniewolić człowieka. Wystarczy odrobina mąki, wody, drożdży i trochę innych składników.

Ave!

2010/01/04

Siup

Nowy rok, chwiejny krok. Tak większość ludzi może powiedzieć - ale nie ja! O nie nie! W nowy rok wszedłem gładko. Można by rzec, wkroczyłem z pełną świadomością, bez zbędnych ruchów wskazujących na zaraz chcącego się wyrwać pawia.
Okazuje się, że dużo by mówić i wiele pisać, ale czasu - mimo nowego licznika - brak! Oj brak.
Myślę sobie tak - jeśli nie napiszę, to można będzie mnie wychłostać i wystawić boso na mróz. A potem już możecie mnie bić i mówić do mnie po niemiecku. O ja!
Dobra, koniec żartów. W nowym roku chciałbym opisać historię Niklasa i Pauliny widzianą moimi oczami. Na pewno będzie się różnić od oryginału, ale taki jest zamysł autora. Być może nawet zmienię imiona, żeby nie można było rozpoznać o kogo chodzi :)
W Nowym roku życzę sobie częstych i obfitych wizyt, a wam, którzy patrzycie w ekran życzę wiele cierpliwości i nade wszystko mało kontaktu z nieszczerością i kłamstwem.


Pozdrawiam,