2010/02/06

Wesele

Przygotowania jak wiecie rozpoczęły się już wcześniej. Dużo wcześniej. Tak więc były składki, zakupy i lista z pizzą. No może nie tylko z pizzą, bo trzeba dodatkowo było określić napój i sos. Pełna kulturka, jak mawiał pewien pan Zdziszek z okolic Młynowej.
W wielkim dniu, dniu inauguracyjnym w pracy wrzało jak w ulu. Każdy latał podniecony, bo to już, za chwilę, tuż tuż. Mimo braku pizzy można było poczuć jej zapach, a zapewne niektóre osoby czuły już jej smak od tygodnia. 
Tego dnia przyszedłem nieco później. Zostałem przymuszony do podpisania listu gratulacyjnego - przy czym poinformowano mnie aby nie stawiał nie daj Bóg dużych liter, ani nie pisał pod kątem, bo szef lubi jak jest równo. W tym momencie zacząłem zastanawiać się czy kolistość pizzy zostanie zmierzona, a wszelkie odbiegające od wzorca egzemplarze zostaną zwrócone.
W sali, w której zazwyczaj odbywają się inne zajęcia niż bankiety zapanował ruch. Na stołach pojawiły się obok serwetek, równie eleganckie plastikowe talerzyki oraz sztućce. Wniesiono ciasto przypominające tort, który przeleżał u kogoś w lodówce od ostatnich urodzin. Brakowało tylko stawiającego - zapewne zaplanował spektakularne wejście. No cóż, za dużo się naoglądał Sweet Sixteen. 
Wejście się odbyło bez fajerwerków. Było przemówienie. Było bałwochwalstwo. Było chujowo, że tak literacko sobie powiem.
Potem wniesiono dary i znów historia się powtórzyła. Jednym słowem blah blah blah. W chwilę później wniesiono sosy - jak mniemam w tym czasie pizza była poddawana pomiarom i procesowi standaryzacji, a wszelkie zagniecenia na pudełkach były starannie wygładzane. 
Zamiast pizzy pojawił się herald z listą, z której wyczytywał kto i co zamówił. Trzeba było podnieść ręce i łapać przesyłkę. Bankiet dziękczynny kurwa jego mać.
W toku pałaszowania dowiedzieliśmy się, że w tejże sali, sto pięćdziesiąt lat temu (no może trochę przesadzam) odbyło się wesele ówczesnej pracownicy. Było głośno, było morze wódki, było w porzo. W czasie rzeczonego wesela, niegdysiejszy szef wstał, namalował na tablicy 6 kół (jak mniemam niedbale) i zarządził konkurs. Kto celniej trafi talerzem lub czym popadnie.
Myślałem, że to zachęta do dobrej zabawy. Nic bardziej mylnego. Dalej było drętwo i do tego leniwie, bo wszyscy się obżarli jak świniaki. Potem jeszcze przez następnych 8 godzin bolał mnie brzuch, takie to wszystko pyszne było.
Teraz czuję się już świetnie, piszę w różnych kierunkach i generalnie robię co mi się podoba.
Pozdrawiam,

1 komentarz:

  1. Napisane ze swadą, humorem i zadziornie! Jesli chodzi o sam opisywany incydent to wybacz, powtórzę po raz kolejny, żenada. Coś na styl klasowych wigilii. Uśmiałam się przednio! I nawet "kurwy" były na miejscu ;)

    OdpowiedzUsuń